Spóźniłam się do pracy przez dżdżownice.
Ci, co mnie znają oraz Ci, co czytają mojego bloga chyba nie powinni być nadto zdziwieni.
Tak, to jest możliwe, w niektórych przypadkach! Przypadkach ktoś powie nieuleczalnych, ale nazwijmy to zdarzających się. Ja jestem takim przykładem.
Wczoraj postanowiłam iść na całość i nastawiłam sobie budzenie na godzinę szóstą rano zamiast na piątą czterdzieści pięć. Czad poprostu jak na mnie. Dlaczego tak postanowiłam zaszaleć, bo piątek zapowiadali deszczowy i cały tydzień miałam owocny, jeśli chodzi o pracę. Owocny, to znaczy, że dużo się działo i zmęczona jestem.
Ładnie napisałam, bo czytam ostatnio "Diabły i anioły" Jerzego Waldorffa i zachwycam się jego językiem, słownictwem. Na przykład pisząc o Mozarcie i jego problemach ze śpewaczką, która nie mogła z siebie wydobyć glośnego krzyku na próbie do Don Juana (opera) użył takiego oto opisu :
" ...wpadł (Mozart) osobiście na scenę i z całej siły uszczypnął śpiewaczkę odtwarzającą postać Zerliny w część ciała, którą trudno byłoby jeszcze nazwać plecami".
No czyż nie piękne?! Oczywiście chodzi mi o język Waldorffa, a nie o zachowanie Mozarta.
Wracając do dżdżownicy, a raczej dżdżownic.
No więc (całe życie słyszałam, że nie zaczyna się zdania od "więc" dlatego dodałam "no"), po tym moim późnym wstaniu jakoś tak wszystko mi wolno szło, że naprawdę wyszłam z domu ze sporym opóźnieniem.
Wychodzę i co widzę? Widzę ulicę wyścieloną dżdżownicami. Zmora, koszmar każdego kochającego wszystkie zwierzątka na świecie.
Co robię ja?
Proszę Państwa ja je zbieram z ulicy i kładę na trawnik. Nie widzę autobusu nadjeżdżającego ani pana, który mi się przygląda. Co chwilę się schylam, żeby uratować kolejną żywą istotę przed zmiażdżeniem oponami, letnimi już raczej albo butem jakiegoś oprawcy. Aż w końcu w tych kuckach docieram właśnie do buta. Podnoszę głowę, a przede mną stoi pan jakiś i pyta :
"Czy pani ma zamiar je wszystkie uratować? Odradzałbym, bo jest ich naprawde dużo dzisiejszego ranka." W tym momencie rozglądam się i faktycznie niezły wysyp. Dostrzegam też odjeżdżający z przystanku autobus, mój autobus.
Co mogę napisać na koniec?
Uciekł mi autobus, spóźniłam się do pracy, nie uratowałam wszystkich dżdżownic, sąsiad pewnie pomyślał, że jestem szurnięta (to łagodnie powiedziane ze względu na Waldorffa) ale ...
Przypomniał mi się dziadek Jasiu! On, między innymi, bo w naszej rodzinie wszyscy mają niezłe fiksum dyrdum, jeśli chodzi o zwierzątka, nauczył nas ich traktowania. Pmiętam jak wszyscy działkowi sąsiedzi zabijali krety, a my z dziadkiem wynosiliśmy je w słoikach na dzikie tereny. Jak chodził po działce z kotem nazwanym Buncolem na ramieniu. Był dla kota jak wieża obserwacyjna. Tu trzeba podkreślić, że Buncol był dzikim kotem. Zjawiał się nagle i kochał tylko dziadka, nikt inny go nie mógł dotknąć. Nie będę pisać o ratowanych przez niego pająkch, jeżach i innych ptaszkach, bo sporo tego było.
Jednak, On też mówił, że jadąc autem trzeba patrzeć przed siebie, a nie na maskę albo tuż przed nią. No i właśnie dzisiaj, przed podjęciem decyzji o ratowaniu dżdżownic najpierw powinnam popatrzeć przed siebie i ocenić skalę problemu. Cofnąć się do domu, zadzwonić do pracy, że biorę dzień wolny i spokojnie ogarnąć asfalt, a nie stresować się spóźnieniem!
Dołączam parę fotek, słabych fotek. Szybko zrobionych i cichcem, bo nie mogłam już bardziej się pogrążyć przed tym panem, co mi rano stanął na drodze.
|
Fot : Marecka. Dżdżownica, kto wie może i Magda. |
|
Fot : Marecka. Dżdżownica. Inna, nie Magda. |